Witam serdecznie :) Mam nadzieję, że niedziela upływa Wam w pogodnym nastroju :)
Chciałam podzielić się z Wami moimi ostatnimi przemyśleniami
na temat tego, jak wspaniale jest móc zrobić samodzielnie to, co do tej pory z
braku czasu i przestrzeni, a często też z lenistwa, kupowało się jako gotowe.
Wydawałoby się, że kiedy człowiek mieszka w mieście, a na dodatek w bloku, ma
bardzo ograniczone możliwości, jeśli chodzi np. o przygotowywanie domowej
roboty produktów spożywczych, naturalnych kosmetyków, uprawę roślinek, itp. Nie
oszukujmy się, na małym metrażu z mikroskopijnym balkonem i na wysokości na
przykład czwartego piętra nie da się prowadzić wymarzonej hodowli kur
zielononóżek, uprawiać pola lawendy, ani nawet warzywnika z prawdziwego
zdarzenia. Zamiast urokliwych kurek znoszących swojskie jajeczka mamy
bezczelnie napastliwe i hałaśliwe gołębie, które są zmorą całego osiedla ;)
Myślę sobie jednak, że w powiedzeniu „dla chcącego nic trudnego” jest wiele
prawdy. Oczywiście w żadnym wypadku nie wolno porzucać marzeń o własnym miejscu
na ziemi, w którym będzie można realizować najśmielsze plany i pomysły.
Marzenia po prostu trzeba mieć i kropka. Warto natomiast zastanowić się, co
można zrobić samodzielnie, chociażby w skali mikro :) Po to, by trochę
przystopować w codziennej gonitwie i poświęcić chwilę na własnoręczne wykonanie
czegoś, co da nam satysfakcję nieporównywalnie większą, niż gdybyśmy poszli na
łatwiznę i przynieśli gotowca ze sklepu. Paradoksalnie choćby najprostsza
rzecz, ale zrobiona przez nas samych, da nam najwięcej radości i wzbudzi w
sercu miłe ciepełko :) My wiemy już, że mieszkanie w bloku nie oznacza, że człowiek musi być skazany
na kupiony w pobliskim sklepie, nijaki w smaku chleb, który „żytni” lub
„razowy” jest tylko z nazwy. Mój mąż metodą prób i błędów opanował sztukę
pieczenia chleba do mistrzostwa :) Tak miło jest mieć świadomość, że to, co jemy, jest nie tylko przepyszne, ale i
dobre dla naszego zdrowia, a zapach świeżego chleba wydobywający się z
piekarnika powoduje, że mieszkanko w bloku staje się Domem :)
Co do roślinek, to przyznaję się, że miałam do nich zawsze –
delikatnie mówiąc - dość lekceważący stosunek ;) Kiedy byłam młodsza, wszelkie
kwiatki miały u mnie raczej marne szanse na przeżycie, bo podlewanie,
przycinanie, nawożenie, itd. znajdowało się na szarym końcu listy rzeczy do
zrobienia. Z wiekiem obserwuję u siebie
coraz większą potrzebę ukwiecania mojej przestrzeni życiowej :) Zaczęłam nawet kupować gazetki o tematyce ogrodniczej! Postanowiłam podejść do
tematu poważnie, bo mam nadzieję, że w przyszłości będę mogła w pełni
wykorzystać zdobytą wiedzę w praktyce :) A póki co, działam w skali mikro ;) W tym roku
wzięłam na tapetę nasz minibalkonik, a co tam, niech sąsiedzi zazdroszczą ;) Na
szczęście balkonik jest w stanie pomieścić okrągły stolik i dwa krzesełka,
które dostały w tym sezonie nowe podusie. Znalazła się również odrobina miejsca
dla kwiatków, mamy więc lawendę (w tym samodzielnie wyhodowaną z nasionek),
maleńką białą begonię, pelargonię w odcieniach różu i wiszącą truskawkę :) Posialiśmy też własne ziółka – bazylię, oregano, pietruszkę i melisę. Czekamy
teraz niecierpliwie na pierwsze plony, regularnie podlewając nasz „ogródek” i
przyglądając mu się intensywnie i z lubością, jakby to miało przyspieszyć jego
wzrost ;)
W tych pojemniczkach
kiełkuje już melisa, pietruszka jeszcze troszkę się ociąga, ale lada dzień
powinny się pojawić pierwsze kiełeczki. Zainteresowanych zakupem takiego
sprytnego zestawu, który zawiera zielone pojemniczki z nazwami ziół, kompost i nasionka, odsyłam do starej, dobrej
IKEI :)
A tu widać już
pierwsze listki bazylii :)
Pokażę Wam jeszcze jedną rzecz, którą od zawsze kupuję w
tradycyjnych drogeriach, a którą można przecież zrobić samodzielnie w wersji
skróconej „dla mieszkających w bloku” ;) Mowa mianowicie o mydełkach. Buszując
w internecie natrafiłam na stronę sklepiku Lawendowa Farma. Od razu kupiłam masę mydlaną w formie suchego „makaronu” składającą się wyłącznie z tego, co
natura dała :) Zachęciła mnie prosta instrukcja wykonania – wystarczy powoli podgrzewać bazę
mydlaną w kąpieli wodnej do roztopienia, dodać mleko lub wodę i wszystko to,
czego dusza zapragnie. W moim przypadku był to susz lawendowy i koszyczek
rumianku. Podgrzaną masę wlałam do wyłożonych folią metalowych foremek do
babeczek. Mydełka odleżakowały swoje zgodnie z instrukcją i voilà! Pachną
bardzo delikatnie, bo naturalnego olejku eterycznego akurat nie miałam pod
ręką. Są za to dokładnie takie, jak chciałam, rustykalne i przede wszystkim
naturalne :) No i bałagan prawie żaden, co w przypadku mikroskopijnej kuchni ma naprawdę
duuuuuże znaczenie ;)
Jeżeli więc czasami, tak jak mnie, przytłaczają Was
(dosłownie) gabaryty Waszego mieszkanka i wydaje Wam się, że robienie
czegokolwiek na przysłowiowych dwóch metrach kwadratowych nie ma sensu,
posadźcie sobie ziółka w doniczce i okażcie im tyle troski i serca, ile
potraficie, a poczujecie przypływ nowych sił i zapału :)
Na zakończenie tego posta zachęcam Was do własnych
eksperymentów i serdecznie pozdrawiam nie tylko szczęśliwe posiadaczki dużych
domów pod miastem ;)
Zgadzam się w zupełności ,że ,,dla chcącego nic trudnego'' :)Smak robionego własnoręcznie chleba też znamy i trudno nam wyobrazić sobie ,że jeszcze tak niedawno zajadaliśmy te nadmuchane buły! I ziółka wyhodowane z nasionek smakują jakoś tak wyjątkowo:)Serdecznie pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńTo prawda, że nie ma to jak własny chlebek :)) Postaram się kiedyś pokazać na blogu zdjęcia, co nie będzie łatwe, bo on zawsze tak szybko znika ;) A ziółek nie mogę się już doczekać. Będą pasowały do świeżego chlebka, mniam! Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuń